|
PODWÓRKO a podwórko - Agnieszka Przybylak
III miejsce w konkursie na "Wspomnienie z podwórka"
Parking, zawsze radośnie wypełniony po brzegi symbolami luksusu, struktur rodzinnych, freudowskich ujęć męskości, kipiące bogactwem różnorodności kontenery na śmieci – cud stymulacji polisensorycznej, czerwono-niebieskawe dywany muskające miękkością bruku, domofony z kodami, podwójne wrota do podziemnych spiżarni, zieleń z regularną wizytą „fryzjera-minimalisty” – tak to wygląda dzisiaj – moje podwórko, mój kawałek (na) Ziemi(?).
Jak w ogóle można było bez tego wszystkiego funkcjonować? Zamiast parkingu – trawnik, właściwie mini łąka i poletka bez chwastów – od biedy budowało się z tego brudzącego piasku miasta przyszłości, sieci nawadniające, próbował się człowiek dokopać do Chin albo chociaż do jakiegoś skarbu z poprzedniego lata. No szło się z tym kraciastym kocykiem i symulowało perypetie rodzinnego ogniska, ogrywało koleżanki w „wojnę”, czy też zarabiało się swoje pierwsze zielone… liście sprzedając 15 deko magicznego pyłu na roztrajające się końcówki. A co potem? Potem to osa użądliła, a to wiatr zawiał nie w tą stronę i akurat żwirek, trzymany w lekka niezdarnej rączce, utkwił w oku średnio lubianego kolegi, czy też Kaśka ustawicznie odgrywająca rolę ojca rodziny, poczuła się nagle kobietą i już nie chciała…
Zamiast pomników eko, czy logicznego życia – stały, tak nie wiadomo po co komu – drągi, huśtawki, zjeżdżalnie. Niby człowiek czuł się na nich, pod nimi, przy nich jak gwiazda, czasami na lodzie, ale jednak gwiazda i w duchu, raz w raz, krzyczał: „Mam talent!” fikając, kręcąc się i zwisając bez trzymanki, ale jaki był tego finał? Siniaki, guzy, przyśpieszona eksmisja mleczaków i ogólnie wstyd, wstyd, że koszulka bez silikonowych wstawek znowu pokazała za dużo…
Piwnice i ich mroczne korytarze otwarte, a raczej niezamknięte. Właściwie to już nawet trudno przypomnieć sobie, jakie reguły rządziły tamtą zabawą, ale takich emocji to chyba w żadnym horrorze nie da się zasmakować – ciemność, chłód, wilgoć, woń kiszonej i przekiszonej kapusty, ogórków i do tego wszystkiego tropiący sąsiad – psychopata, który zawsze korzystał z okazji by napomknąć, że od naszych motylich skoków po klatce schodowej budynek niebawem runie – nie runął…
Blokowa suszarnia – w erze automatów nieefektywny pustostan. Na co dzień niby cztery ściany, sznurki pod sufitem, tony kurzu i pajęczyn, ale wtedy - maksymalnie dwa razy w jedne wakacje (czyt. w przestrzeniach czasowych umożliwiających sąsiadom powrócenie do stanu pogody ducha i optymizmu) – pierwszy i chyba najlepszy klub pod słońcem, a właściwie pod żarówką jedną, czasami zamalowaną na pomarańczowo Tam nie tylko muzyka była najlepsza, jeśli oczywiście udało się załatwić jakiś magnetofon i do tego kontakt działał, wystrój, aranżacje rodem z królewskich lochów, ale i ekstremalne rozrywki samozwańczych animatorów.
Kiedyś to nawet słupki czerwone przy chodniku miały swój wyższy cel, poza oczywiście funkcją popielniczki dla kreatywnie usposobionych dorosłych, pełniły bowiem rolę brakującego przyjaciela, który zawsze chętnie postał w gumie, gdy chciało się zostać mistrzem w łódzkie, rzymskie, czy greckie skoki w bok i do środka. Teraz do takich skoków to raczej już tylko gumę się wykorzystuje…
Bujnie pnące się ku niebu drzewa i krzaki nie raz okazywały się niezastąpionymi sprzymierzeńcami w grze w chowanego - nieo(d)klepanego. Pusty, piaszczysty plac w szczycie bloku był wymarzoną przestrzenią do państw i miast, które wprowadzały w tajniki brutalnej walki o własne terytorium, nie tylko psychologiczne. Szare płyty chodnikowe już ze swej istoty stanowiły planszę do gry w klasy i (przy)klaśnięcia, gdy irytacja w grupie nadmiernie wzrastała.
Niby codziennie ten sam obszar, ten sam poziom, nawet ta sama broń i skarby, tylko pośrednio edukacyjnie, średnio higienicznie i nie zawsze pokojowo – realnie, twórczo i grupowo – czyli w dużym skrócie: moje podwórko wspomnień.
|
|
|
|
|
|
|